sobota, 26 kwietnia 2014

Rodzenie po polsku



Przeczytałam "Mundrą" Sylwii Szwed w dwa wieczory, jednym tchem. Autorka rozpisała książkę na 10  rozmów z przedstawicielkami czterech pokoleń polskich położnych (wśród których znalazła się i jedna położna polsko-skandynawska. O ile można tak nazwać Polkę od dwudziestu lat pracującą m.in. w Danii). 

Przypomniałam sobie własne rozmowy z kobietami, które opowiadały mi o ciąży, porodzie i połogu. Prowadziłam je z dziesięć lat temu (jak ten czas leci!), ale niektóre zdania i historie przechowuję do tej pory, nie do końca wiedząc, po co. (- Szpital to była rzeźnia po prostu - mówi mi co jakiś czas jedna z nich. - Czułam się oddzielona od swojego ciała - dopowiada druga). Moje narratorki rodziły we wrocławskich szpitalach w pierwszych latach XXI wieku. Nie miały wpływu na to, jak przebiegał poród, ale były przekonane, że ich rola nie powinna ograniczać się do słuchania poleceń. Zmiany zapoczątkowane przez akcję "Rodzić po ludzku" były wówczas w powijakach.

Z takim bagażem poznaję opowieści z drugiej strony barykady. Położne opowiadają Sylwii Szwed osiemdziesiąt lat historii rodzenia po polsku.  Opowiadają o tym, jak przenosiły się razem z rodzącymi do szpitali (w 1956 roku 57% Polek rodziło w domach, w latach osiemdziesiątych  w domach nie rodził już prawie nikt), i jak w tych szpitalach hurtowo nacinały kobietom krocza. Wyjaśniają, na czym polega poród totalitarny (to poród, podczas którego nie bierze się pod uwagę rodzącej). Przypominają, jak je uczono: " W szkole położnych kształtowano nas – oczywiście to nie był przekaz bezpośredni – na królowe sali porodowej. Wchodzi położna i mówi: Pani urodzi za dwie godziny, pani urodzi za godzinę. Poprawia biały fartuszek, włosy i wychodzi." I tłumaczą, dlaczego zaraz po porodzie zabierały z sali porodowej noworodki: "Dziecka nie kładło się na brzuchu i nie dawało matce nie dlatego, żeby zerwać więź między nimi lub żeby nie było pierwszego karmienia, lecz dlatego że w szkole mówiono nam, że dziecko zainfekuje się bakteriami matki, bo ona nie jest sterylna. Dla dobra dziecka i matki wszystko miało być sterylne."
 
"Mundra" to również opowieść o stopniowym upodmiotowianiu rodzących i przynajmniej częściowej demedykalizacji porodu. (Upodmiotowianie nie musi przy tym sprzyjać demedykalizacji: wpływ kobiet na sposób rodzenia może oznaczać też niechęć do porodu siłami natury. W Polsce w 2012 roku prawie 40% porodów odbyło się metodą cesarskiego cięcia, tylko część cesarek była uzasadniona stanem matki i/lub dziecka). Rozmówczynie Sylwii Szwed dają (już) kobietom wybór: pozwalają  chodzić, a nawet skakać (na piłkach) w trakcie porodu i  rodzić w innych niż leżąca pozycjach, niektóre z nich zajmują się przyjmowanie porodów w domach (takie porody nie są jednak refundowane przez NFZ). Można odetchnąć? 

Sylwia Szwed wciąż ma ją przed oczami. Starą kobietę w wełnianej spódnicy. Mundrą. Ja mam problemy z tym, żeby ją dostrzec. Nie widzę jej w starszych, nawróconych położnych, które po latach odkrywają istnienie pozycji w kucki. Nie dostrzegam jej również w adeptkach położnictwa, które obrzydzeniem reagują na włosy łonowe rodzących, czym później dzielą się na forach internetowych. Mundrą była moja prababka, która nie mając żadnego formalnego wykształcenia, przyjmowała porody. Kto miałby ją teraz zastąpić?  Wyedukowane na uczelniach medycznych położne (zgodnie z wizją autorki - koniecznie kobiety), które biorą pod uwagę zdanie rodzących? Przecież powoli przestają mieć inne wyjście.





Sylwia Szwed, "Mundra", Wydawnictwo Czarne 2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz