poniedziałek, 1 grudnia 2014

Po wojnie bawiliśmy się w najlepsze | reportaż


 Gdy Breslau stawało się Wrocławiem,  niemiecki był językiem ojczystym 150 000 mieszkańców, w większości kobiet, starszych i dzieci. Po francusku, włosku, holendersku, bułgarsku, litewsku, serbsku, ukraińsku, czesku i węgiersku mówiło tysiące byłych robotników przymusowych.  

Na ulicach leżało 8 milionów metrów sześciennych gruzu. Zawalonych nim było 300 kilometrów ulic (z istniejących 658 kilometrów).

Miesięczny przydział chleba dla przyjeżdżających Polaków w maju 1945 roku wynosił 21 kilogramów na osobę (dla wyjeżdżających Niemców: 9 kilogramów na osobę); mąki pszennej – 4,5 kilograma ( 2 kilogramy); mięsa: 7,5 kilograma (3 kilogramy); mydła – 300 gram (100 gram). 

Pierwszy list został wysłany do Łodzi 16. maja (po niemiecku). Pierwszy ślub został udzielony 21. maja (po polsku).  

Wrocławianie z poznańskiego
W 1946 roku Wrocław liczył 168.000 mieszkańców, w tym 110 600 Niemców i prawie 17 000 polskich Żydów. Najwięcej wrocławian przyjechało z poznańskiego i warszawskiego; powstały Cukiernia Poznańska i Kino Warszawa. Nowi wrocławianie byli młodzi (połowa nie miała 30 lat) i pochodzili ze wsi (80% emigrantów). 

Niemki brały śluby z Polakami. Starzy Niemcy popełniali samobójstwa. Parafie miały podwójnych proboszczów. 

Miasto rozminowywał niemiecki oddział minerski wzięty do niewoli przez Rosjan. 

Do końca lipca płacono markami, później w obieg weszły złotówki. 

Polacy wprowadzali się do mieszkań, z których nie chcieli wyprowadzać się Niemcy. „Proszę to miejsce zostawić w spokoju”, „Nie pukać, dom pod ochroną polskiego komitetu”, „Achtung Typhus” – umieszczali napisy na budynkach.  

Pod koniec 1946 roku działało 185 warsztatów szewskich, 136 krawieckich, 116 fryzjerskich i 44 zegarmistrzowskie. 

Miasto żyło, i to jak.

W nieogrzewanych salach tłoczyli się studenci. Tylko na Wydziałach Elektrycznym i Mechanicznym studiowało ponad 200 osób. Nie było miejsc siedzących, więc usadawiali się na stopniach, w przejściu, gdzie kto mógł. Studentki zachodziły w ciążę. „W imię ojca i syna, znowu masz nowe dziecko?”- usłyszała na egzaminie Bożena Kalinowska. „Tak mi się jakoś rodzą”. 

Jeżeli go rozkocham, będzie leżał u moich stóp

Wywożono gruz: „Kupiłem sobie taki samochód amerykański potężny z demobilu, on był uszkodzony, ale jakoś się go zrobiło. Miałem taką ekipę zbieraczy tych cegieł, w takie pryzmy ustawiali te cegły, a ja wywoziłem je na Dworzec Świebodzki”, wspominał Marcin Dobrzyński. Później cegły jechały do Warszawy. Stolicy była także przekazywana część zarobków wrocławian (od 0,25 do 0,5 % pensji). 

Na ulicach panowała powojenna moda:  pasiaki, mundury alianckie i mundury radzieckich żołnierzy. W okolicach pl. Grunwaldzkiego na ubraniach i butach osiadał czerwony pył, pozostałość po cegłach zniszczonych przez setki czołgów. Tam usytuowany był wielki szaberplac, gdzie można było wszystko kupić, sprzedać (i stracić). 

Jedni nie chcieli się rozpakowywać, inni nie mieli czego wyciągać z kufrów, bo i kufrów nie mieli. Zamiast tego planowali zemstę na Niemcach, jak Krystyna Nowak, żydówka z Łodzi: „Jeżeli ja go rozkocham – on będzie leżał u moich stóp, on będzie leżał nie tylko jako mężczyzna, ale jako mój wróg. To jest pokonanie wroga. Jeżeli się po prostu wzbudza miłość u mężczyzny, to się go pokonuje. Bo on się staje twoją własnością. Jest słaby, słabszy itd.” 

Niezależnie od chęci zemsty na Niemcach, bano się Polaków. Od początku istnienia gmina żydowska była przygotowana na najgorsze. Przy oknach stali strażnicy uzbrojeni w karabiny. We Wrocławiu mogło zdarzyć się to, co w Kielcach; na Dolnym Śląsku pod koniec czerwca 1946 roku przebywało ponad 100 000 Żydów.  Niezależnie od Niemców i Polaków, życie we wrocławskiej gminie toczyło się w miarę normalnym rytmem - działała np. koszerna stołówka (choć szochet musiał dojeżdżać spod Wrocławia)

Nie chcieli budzić Niemców, spali na gnoju

Zemsta na Niemcach inaczej wyglądała w podwrocławskich wsiach. Kazimierz Jerie z Siedlec zapamiętał, że do powozów zaprzęgano młode Niemki, które miały wozić nowych Dolnoślązaków po wsi. Ale nie tylko to zapamiętano. Zofia Czerniachowicz mieszkała z Niemcami rok i zapamiętała imiona niemieckich dzieci (Maria, Benrhard i Rudi), i to, że rzewnie pożegnała się z ich matką.  Emilia Siedlecka zapamiętała, że przyjechała z rodziną do Siedlec w środku nocy (po dwóch tygodniach koczowania na Brochowie). Nie chcieli budzić Niemców, więc spali na gnoju w stajni. Na szczęście gnój był suchy, bo koni nie było (na nieszczęście). Przywieźli ze sobą krowę, którą próbowali odebrać im Ruscy (przywiązali ją do bryczki, ciągnęli na brzuchu, a później zostawili; krowa była niezmordowana). Mlekiem, które dawała, dzielili się z Niemcami. Janina Madejska zapamiętała, że jej ojciec był pierwszym osadnikiem  na  cmentarzu – zmarł w 1947. 

Wciąż jestem żywy, mogę pani poopowiadać – powiedział pan Tadeusz podczas pierwszego spotkania u naszej wspólnej znajomej. Spotkaliśmy się jeszcze raz w jego mieszkaniu. Wiszący na ścianie kalendarz nieco opóźniał – marzec 2010 roku zdarzył się 3 lata i 2 miesiące wcześniej. Pamięć powojennych lat wydawała się być bardziej precyzyjna.

W 1946 to już było normalne miasto – zaczął. Działały kina i szkoły, jeździły tramwaje. Zresztą do tej pory jeżdżą tymi samymi trasami. Siódemka na Krzyki, piątka na Książę Małe. Najlepsza była jednak dwójka, czyli własne nogi; dojeżdżała wszędzie. 

Przyjechałem do Wrocławia z mamą na Wszystkich Świętych. Na Biskupinie mieszkały już nasze ciotki. Wcześniej byliśmy w Gdyni, u ojca, ale nie mieliśmy czego tam szukać, bo ojciec znalazł sobie nowa, powojenna żonę. “Jedźcie do Wrocławia”,  powiedział. Nie był żadnym bohaterem - cała wojnę przesiedział na Węgrzech w obozie dla internowanych.  

Hymn włoskich komunistów i piosenki ku czci Stalina

Gruz był wszędzie. Wie pani, po czym można było wtedy poznać wrocławiaka? Szedł środkiem ulicy, żeby mu cegła na głowę nie spadła. Niemców nie widziałem, ale i niespecjalnie się za nimi rozglądałem. Dostaliśmy z przydziału jeden pokój w mieszkaniu na Stefana Okrzei, w którym jeszcze byli, ale spaliśmy w filii szkoły numer 2 na Szymanowskiego  –  mama była nauczycielką. Tę filię chcieli mieć na Zalesiu mieszkańcy, więc komitet rodzicielski wyremontował willę i dopłacał nauczycielom do pensji. 

Przedpołudniami byłem woźnym. Paliłem w piecu i dzwoniłem na lekcje. Za zarobione pieniądze kupiłem używany rower. Służył mi 13 lat. Jeździłem nim do Sobótki, Kamieńca Wrocławskiego i wzdłuż Odry. Wyjeżdżałem nim po Danusię, w której się trochę podkochiwałem. Z tej ciekawości Dolnego Śląska zostałem później przewodnikiem turystyki górskiej. Po ślubie, który wziąłem z inną kobietą, kupiłem następny rower. Teraz przydałby mi się nowy, ale, biorąc pod uwagę mój wiek, nie wiem, czy opłaca mi się wydawać pieniądze.

 Plac Grunwaldzki w 1945 roku
 źródło: Breslau cv


Popołudniami jeździłem do gimnazjum na Nowowiejską. Byłem w czwartej, ostatniej klasie. Wystawiliśmy sztukę teatralną „Baśka“. Akcja toczyła sie podczas wojny, czyli przyszli Niemcy i zastrzelili dziadka tytułowej bohaterki, którą uratowali powstańcy, przeganiając ich. W 1947 Niemcy wyjechali naprawdę. W mniejszym pokoju zostawili szafę i łóżko. W szufladach - kilka przewodników turystycznych i plany Breslau. Pod ścianą - laskę z Eulengebirge, czyli Gór Sowich. Nie chcieliśmy nigdzie wyjeżdżać ani wracać do Stanisławowa. Od 1939 roku, od kiedy Ruscy wyrzucili nas z domu, byliśmy bezdomni, a we Wrocławiu w końcu mieliśmy 3 pokoje. Pomalowaliśmy je i wstawiliśmy szyby z przydziału.

Nie byłem ani za, ani przeciwko władzy, ale do Związku Młodzieży Polskiej zapisałem sie w klasie maturalnej, to był rok 1948.  Gdybym tego nie zrobił, nie przyjęliby mnie na studia. Potem, za namową koleżanki, zapisałem się też do Zespołu Pieśni i Tańca, który działał przy Związku. Gdyby nie to, nie pojechałbym do Lądku i Warszawy, do Berlina i Budapesztu. Tańczyłem balet, którego uczył nas baletmistrz opery, Patkowski. Wystawiliśmy „Czerwonego maka” Gliere'a, opowiadającego o biedaku i uciskających go bogaczach.  Śpiewanie mnie jednak nie ominęło. W naszym repertuarze był hymn włoskich komunistów i piosenki ku czci Stalina.

Od Żydów też trzymałem się z daleka, choć wiem, że wielu ich przyjeżdżało, szczególnie do Bielawy i Dzierżoniowa, ale również do Wrocławia. Nie bardzo mnie interesowali. Poza tym, te historie z pogromami. Według mnie władze, żydowskie zresztą, prowokowały to celowo, żeby więcej Żydów wyjechało do Izraela. Ale pewnie pani powie, że przesadzam z antysemityzmem.


Małpi smalec

Jedno wiedziałem na pewno. Po wojnie lepiej było mieć w życiorysie pracę jako robotnik przymusowy w Niemczech niż zesłanie w Kazachstanie. Ani tu, ani tu nie byłem długo: z Kazachstanu uciekłem z mamą po dwóch tygodniach. Wzięliśmy tylko 45 kilo bagażu zamiast dozwolonych 200, więc dotarcie do stacji kolejowej nie było wielkim problemem. W Niemczech pracowałem 2 miesiące w fabryce metali przy produkcji wierteł. To był już 1945 rok – Niemcy za bardzo nie podskakiwali. Po wojnie oficjalnie zostawiłem sobie tylko pracę w Niemczech, z tym że w życiorysie napisałem, że byłem tam 2 lata. Dzięki temu mam niezły dodatek do emerytury. W ambasadzie potwierdzili pobyt;  nie wiedzieli, jak długo tam pracowałem.

Mama chciała przedostać się z Niemiec do Szwajcarii. Na granicy zatrzymali nas szwajcarscy żołnierze. „Was juz nie wpuścimy, wojna zaraz sie skończy“, powiedział jeden z nich. I cofnął nas do obozu dla cywilów w Trani we Włoszech. Byliśmy tam rok. Z wojny przywiozłem sobie niemiecki płaszcz w kolorze jasnozielonym, choć Niemcy z reguły szyli ciemnozielone; i brązowy garnitur o fatalnym kroju od Polonii amerykańskiej, najgorszy, jaki miałem w życiu; z UNRRY dostałem zapinany na damską stronę płaszcz z drelichu. 

Z UNRRY mieliśmy też olej palmowy, który nazywaliśmy małpim smalcem, i sok grapefruitowy, który piliśmy pierwszy raz w życiu. Przysmakiem była konina – rąbaliśmy ją, aż trzęsły się nam uszy. W przydomowym ogródku zrywaliśmy wiśnie i agrest. Pierwsze ubranie kupiłem dopiero na studiach. Poszedłem do sklepu i znalazłem dość tanią sztruksowa marynarkę. Służyła mi dobrych parę lat. Pieniędzy nie było, ale trzeba było jakoś wyglądać. Kobiety szyły wtedy sukienki ze spadochronów. To był porządny jedwab.

Atmosfera była wesoła. Wciąż urządzaliśmy prywatki. Poniemieckie mieszkania są duże, mieliśmy gdzie tańczyć tango. Włączaliśmy patefon albo radio Kołchoźnik, jeśli byliśmy na Sępolnie, bo tam to radio działało, czasem ktoś grał przedwojenne melodie na pianinie. Tańczyliśmy też na powietrzu, np. na Wzgórzu Partyzantów, w miejscu po fontannie. Nie piliśmy alkoholu, bo nie było nas na niego stać. Czasem ktoś przyniósł wino zrobione w gąsiorach. Raz kupiłem litr wódki. 

Pod gołym niebem oglądaliśmy filmy - na Olszewskiego  działało kino letnie. W ruinach willi stała kabina, przed ruinami rozkładaliśmy koce. Kin zresztą było więcej niż teraz. Działał „Pionier” przy Jedności Narodowej, „Tęcza” przy Traugutta czy „Odra” przy Kołłątaja. Pamiętam projekcję „Skarbu”, widziałem też sporo radzieckich filmów wojennych, np. o oblężeniu Stalingradu. W kinie byłem raz w tygodniu.   

Jakiś Hans z jakąś Helgą

Uprawialiśmy żeglarstwo i kajakarstwo – po Niemcach zostało sporo sprzętu wodnego. Gdy za ZOO znaleźliśmy małe łódki, wyobrażaliśmy sobie, jak jakiś Hans pływał którąś z nich z jakąś Helga. Cieszyliśmy się, że teraz my będziemy ich używać. Wojna sie skończyła, bawiliśmy się w najlepsze, sterty gruzów nam w tym nie przeszkadzały.

Po zdaniu matury chciałem studiować farmację, ale mnie nie przyjęli. Poszedłem na historię, bo to też mnie interesowało, a były wolne miejsca. Nie przemęczałem się tam, ale miałem jeszcze balet i wyjazdy szkoleniowe. Ten balet pomógł mi zostać we Wrocławiu, gdy skończyłem studia i dostałem nakaz pracy w Bystrzycy Kłodzkiej. Znajomy z Zespołu Pieśni i Tańca pracował w bibliotece Młodzieżowego Domu Kultury, w którym się zaczepiłem. Później byłem nauczycielem historii w liceum ogólnokształcącym, następnie znów stałem się bibliotekarzem.

Zawsze starałem się odszukiwać polskie wątki w niemieckiej historii Wrocławia. Na przykład w XIX wieku pracowała tu polska służba. Z dawnymi wrocławianami przyszło mi się spotkać kilka lat temu, gdy kuzyn zorganizował spotkanie w Klubie Muzyki i Literatury dla przedwojennych mieszkańców miasta. Chcieli posłuchać, jak toczyło się tu życie po wojnie, więc im opowiedziałem. Oczywiście przez tłumacza, bo ja po niemiecku nie mówię. Nie dziwię się, że na Wrocław mówią Breslau, bo ja też  Iwano-Frankowsk przez sentyment nazywam Stanisławowem, i też tam na stare lata pojechałem na wycieczkę. Ale to czasy, które minęły - nie ma co za bardzo ich rozpamiętywać.






Korzystałam z relacji świadków historii zebranych przez pracowników Ośrodka „Pamięć i Przyszłość” i z książki „Życie codzienne we Wrocławiu 1945-1956” Marka Ordyłowskiego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz