Gdy
Breslau stawało się Wrocławiem, niemiecki
był językiem ojczystym 150 000 mieszkańców, w większości kobiet, starszych
i dzieci. Po francusku, włosku, holendersku, bułgarsku, litewsku, serbsku,
ukraińsku, czesku i węgiersku mówiło tysiące byłych robotników przymusowych.
Na ulicach leżało 8 milionów metrów sześciennych gruzu. Zawalonych nim było 300 kilometrów ulic (z istniejących 658 kilometrów).
Na ulicach leżało 8 milionów metrów sześciennych gruzu. Zawalonych nim było 300 kilometrów ulic (z istniejących 658 kilometrów).
Miesięczny
przydział chleba dla przyjeżdżających Polaków w maju 1945 roku wynosił 21
kilogramów na osobę (dla wyjeżdżających Niemców: 9 kilogramów na osobę); mąki
pszennej – 4,5 kilograma ( 2 kilogramy); mięsa: 7,5 kilograma (3 kilogramy); mydła
– 300 gram (100 gram).
Pierwszy
list został wysłany do Łodzi 16. maja (po niemiecku). Pierwszy ślub został
udzielony 21. maja (po polsku).
Wrocławianie z poznańskiego
W
1946 roku Wrocław liczył 168.000 mieszkańców, w tym 110 600 Niemców i
prawie 17 000 polskich Żydów. Najwięcej wrocławian przyjechało z
poznańskiego i warszawskiego; powstały Cukiernia Poznańska i Kino Warszawa. Nowi
wrocławianie byli młodzi (połowa nie miała 30 lat) i pochodzili ze wsi (80% emigrantów).
Niemki
brały śluby z Polakami. Starzy Niemcy popełniali samobójstwa. Parafie miały
podwójnych proboszczów.
Miasto
rozminowywał niemiecki oddział minerski wzięty do niewoli przez Rosjan.
Do
końca lipca płacono markami, później w obieg weszły złotówki.
Polacy
wprowadzali się do mieszkań, z których nie chcieli wyprowadzać się Niemcy.
„Proszę to miejsce zostawić w spokoju”, „Nie pukać, dom pod ochroną polskiego
komitetu”, „Achtung Typhus” – umieszczali napisy na budynkach.
Pod
koniec 1946 roku działało 185 warsztatów szewskich, 136 krawieckich, 116
fryzjerskich i 44 zegarmistrzowskie.
Miasto
żyło, i to jak.
W
nieogrzewanych salach tłoczyli się studenci. Tylko na Wydziałach Elektrycznym i
Mechanicznym studiowało ponad 200 osób. Nie było miejsc siedzących, więc
usadawiali się na stopniach, w przejściu, gdzie kto mógł. Studentki zachodziły
w ciążę. „W imię ojca i syna, znowu masz nowe dziecko?”- usłyszała na egzaminie
Bożena Kalinowska. „Tak mi się jakoś rodzą”.
Jeżeli go rozkocham, będzie leżał u
moich stóp
Wywożono
gruz: „Kupiłem sobie taki samochód amerykański potężny z demobilu, on był
uszkodzony, ale jakoś się go zrobiło. Miałem taką ekipę zbieraczy tych cegieł,
w takie pryzmy ustawiali te cegły, a ja wywoziłem je na Dworzec Świebodzki”,
wspominał Marcin Dobrzyński. Później cegły jechały do Warszawy. Stolicy była
także przekazywana część zarobków wrocławian (od 0,25 do 0,5 % pensji).
Na
ulicach panowała powojenna moda:
pasiaki, mundury alianckie i mundury radzieckich żołnierzy. W okolicach
pl. Grunwaldzkiego na ubraniach i butach osiadał czerwony pył, pozostałość po
cegłach zniszczonych przez setki czołgów. Tam usytuowany był wielki
szaberplac, gdzie można było wszystko kupić, sprzedać (i stracić).
Jedni
nie chcieli się rozpakowywać, inni nie mieli czego wyciągać z kufrów, bo i
kufrów nie mieli. Zamiast tego planowali zemstę na Niemcach, jak Krystyna
Nowak, żydówka z Łodzi: „Jeżeli ja go rozkocham – on będzie leżał
u moich stóp, on będzie leżał nie tylko jako mężczyzna, ale jako mój wróg. To
jest pokonanie wroga. Jeżeli się po prostu wzbudza miłość u mężczyzny, to się
go pokonuje. Bo on się staje twoją własnością. Jest słaby, słabszy itd.”
Niezależnie
od chęci zemsty na Niemcach, bano się Polaków. Od początku istnienia gmina
żydowska była przygotowana na najgorsze. Przy oknach stali strażnicy uzbrojeni
w karabiny. We Wrocławiu mogło zdarzyć się to, co w Kielcach; na Dolnym Śląsku
pod koniec czerwca 1946 roku przebywało ponad 100 000 Żydów. Niezależnie od Niemców i Polaków, życie we
wrocławskiej gminie toczyło się w miarę normalnym rytmem - działała np. koszerna
stołówka (choć szochet musiał dojeżdżać spod Wrocławia)
Nie chcieli budzić Niemców, spali
na gnoju
Zemsta
na Niemcach inaczej wyglądała w podwrocławskich wsiach. Kazimierz Jerie z
Siedlec zapamiętał, że do powozów zaprzęgano młode Niemki, które miały wozić
nowych Dolnoślązaków po wsi. Ale nie tylko to zapamiętano. Zofia Czerniachowicz
mieszkała z Niemcami rok i zapamiętała imiona niemieckich dzieci (Maria, Benrhard
i Rudi), i to, że rzewnie pożegnała się z ich matką. Emilia Siedlecka zapamiętała, że przyjechała
z rodziną do Siedlec w środku nocy (po dwóch tygodniach koczowania na
Brochowie). Nie chcieli budzić Niemców, więc spali na gnoju w stajni. Na
szczęście gnój był suchy, bo koni nie było (na nieszczęście). Przywieźli ze
sobą krowę, którą próbowali odebrać im Ruscy (przywiązali ją do bryczki,
ciągnęli na brzuchu, a później zostawili; krowa była niezmordowana). Mlekiem,
które dawała, dzielili się z Niemcami. Janina Madejska zapamiętała, że jej
ojciec był pierwszym osadnikiem na cmentarzu – zmarł w 1947.
Wciąż
jestem żywy, mogę pani poopowiadać – powiedział pan Tadeusz podczas pierwszego
spotkania u naszej wspólnej znajomej. Spotkaliśmy się jeszcze raz w jego
mieszkaniu. Wiszący na ścianie kalendarz nieco opóźniał – marzec 2010 roku
zdarzył się 3 lata i 2 miesiące wcześniej. Pamięć powojennych lat wydawała się
być bardziej precyzyjna.
W
1946 to już było normalne miasto – zaczął. Działały kina i szkoły, jeździły
tramwaje. Zresztą do tej
pory jeżdżą tymi samymi
trasami. Siódemka na Krzyki, piątka na Książę Małe. Najlepsza była jednak dwójka, czyli
własne
nogi;
dojeżdżała wszędzie.
Przyjechałem
do Wrocławia z mamą na Wszystkich Świętych. Na Biskupinie mieszkały już nasze
ciotki. Wcześniej byliśmy w Gdyni, u ojca, ale nie mieliśmy czego tam szukać,
bo ojciec znalazł sobie nowa, powojenna żonę. “Jedźcie do Wrocławia”, powiedział. Nie był żadnym bohaterem - cała wojnę
przesiedział na Węgrzech w obozie dla internowanych.
Hymn włoskich komunistów i piosenki
ku czci Stalina
Gruz
był wszędzie. Wie pani, po czym można było wtedy poznać wrocławiaka? Szedł środkiem
ulicy, żeby mu cegła na głowę nie spadła. Niemców nie widziałem, ale i
niespecjalnie się za nimi rozglądałem. Dostaliśmy z przydziału jeden pokój w
mieszkaniu na Stefana Okrzei, w którym jeszcze byli, ale spaliśmy w filii szkoły
numer 2 na Szymanowskiego – mama była nauczycielką. Tę filię chcieli mieć
na Zalesiu mieszkańcy, więc komitet rodzicielski wyremontował willę i dopłacał
nauczycielom do pensji.
Przedpołudniami
byłem woźnym. Paliłem w piecu i dzwoniłem na lekcje. Za zarobione pieniądze kupiłem
używany rower. Służył mi 13 lat. Jeździłem nim do Sobótki, Kamieńca
Wrocławskiego i wzdłuż Odry. Wyjeżdżałem nim po Danusię, w której się trochę podkochiwałem.
Z tej ciekawości Dolnego Śląska zostałem później przewodnikiem turystyki
górskiej. Po ślubie, który wziąłem z inną kobietą, kupiłem następny rower.
Teraz przydałby mi się nowy, ale, biorąc pod uwagę mój wiek, nie wiem, czy opłaca
mi się wydawać pieniądze.
Plac Grunwaldzki w 1945 roku
źródło: Breslau cv
Popołudniami
jeździłem do gimnazjum na Nowowiejską. Byłem w czwartej, ostatniej klasie. Wystawiliśmy sztukę teatralną „Baśka“. Akcja toczyła
sie podczas wojny, czyli przyszli Niemcy i zastrzelili dziadka tytułowej
bohaterki, którą uratowali powstańcy, przeganiając ich. W 1947 Niemcy wyjechali
naprawdę. W mniejszym pokoju zostawili szafę i łóżko. W szufladach - kilka przewodników
turystycznych i plany Breslau. Pod ścianą - laskę z Eulengebirge, czyli Gór
Sowich. Nie chcieliśmy nigdzie wyjeżdżać ani wracać do Stanisławowa. Od 1939
roku, od kiedy Ruscy wyrzucili nas z domu, byliśmy bezdomni, a we Wrocławiu w końcu
mieliśmy 3 pokoje. Pomalowaliśmy je i wstawiliśmy szyby z przydziału.
Nie
byłem ani za, ani przeciwko władzy, ale do Związku Młodzieży Polskiej zapisałem
sie w klasie maturalnej, to był rok 1948.
Gdybym tego nie zrobił, nie przyjęliby mnie na studia. Potem, za namową koleżanki,
zapisałem się też do Zespołu Pieśni i Tańca, który działał przy Związku. Gdyby
nie to, nie pojechałbym do Lądku i Warszawy, do Berlina i Budapesztu. Tańczyłem
balet, którego uczył nas baletmistrz opery, Patkowski. Wystawiliśmy „Czerwonego
maka” Gliere'a, opowiadającego o biedaku i uciskających go bogaczach. Śpiewanie mnie jednak nie ominęło. W naszym
repertuarze był hymn włoskich komunistów i piosenki ku czci Stalina.
Od
Żydów też trzymałem się z daleka, choć wiem, że wielu ich przyjeżdżało, szczególnie
do Bielawy i Dzierżoniowa, ale również do Wrocławia. Nie bardzo mnie
interesowali. Poza tym, te historie z pogromami. Według mnie władze, żydowskie zresztą,
prowokowały to celowo, żeby więcej Żydów wyjechało do Izraela. Ale pewnie pani
powie, że przesadzam z antysemityzmem.
Małpi smalec
Jedno
wiedziałem na pewno. Po wojnie lepiej było mieć w życiorysie pracę jako
robotnik przymusowy w Niemczech niż zesłanie w Kazachstanie. Ani tu, ani tu nie
byłem długo: z Kazachstanu uciekłem z mamą po dwóch tygodniach. Wzięliśmy tylko
45 kilo bagażu zamiast dozwolonych 200, więc dotarcie do stacji kolejowej nie było
wielkim problemem. W Niemczech pracowałem 2 miesiące w fabryce metali przy
produkcji wierteł. To był już 1945 rok – Niemcy za bardzo nie podskakiwali. Po
wojnie oficjalnie zostawiłem sobie tylko pracę w Niemczech, z tym że w
życiorysie napisałem, że byłem tam 2 lata. Dzięki temu mam niezły dodatek do
emerytury. W ambasadzie potwierdzili pobyt; nie wiedzieli, jak długo tam pracowałem.
Mama
chciała przedostać się z Niemiec do Szwajcarii. Na granicy zatrzymali nas szwajcarscy
żołnierze. „Was juz nie wpuścimy, wojna zaraz sie skończy“, powiedział jeden z
nich. I cofnął nas do obozu dla cywilów w Trani we Włoszech. Byliśmy tam rok. Z
wojny przywiozłem sobie niemiecki płaszcz w kolorze jasnozielonym, choć Niemcy
z reguły szyli ciemnozielone; i brązowy garnitur o fatalnym kroju od Polonii
amerykańskiej, najgorszy, jaki miałem w życiu; z UNRRY dostałem zapinany na
damską stronę płaszcz z drelichu.
Z
UNRRY mieliśmy też olej palmowy, który nazywaliśmy małpim smalcem, i sok
grapefruitowy, który piliśmy pierwszy raz w życiu. Przysmakiem była konina – rąbaliśmy
ją, aż trzęsły się nam uszy. W przydomowym ogródku zrywaliśmy wiśnie i agrest. Pierwsze
ubranie kupiłem dopiero na studiach. Poszedłem do sklepu i znalazłem dość tanią
sztruksowa marynarkę. Służyła mi dobrych parę lat. Pieniędzy nie było, ale
trzeba było jakoś wyglądać. Kobiety szyły wtedy sukienki ze spadochronów. To był
porządny jedwab.
Atmosfera
była wesoła. Wciąż urządzaliśmy prywatki. Poniemieckie mieszkania są duże, mieliśmy
gdzie tańczyć tango. Włączaliśmy patefon albo radio Kołchoźnik, jeśli byliśmy
na Sępolnie, bo tam to radio działało, czasem ktoś grał przedwojenne melodie na
pianinie. Tańczyliśmy też na powietrzu, np. na Wzgórzu Partyzantów, w miejscu
po fontannie. Nie piliśmy alkoholu, bo nie było nas na niego stać. Czasem ktoś
przyniósł wino zrobione w gąsiorach. Raz kupiłem litr wódki.
Pod
gołym niebem oglądaliśmy filmy - na Olszewskiego działało kino letnie. W ruinach willi stała
kabina, przed ruinami rozkładaliśmy koce. Kin zresztą było więcej niż teraz.
Działał „Pionier” przy Jedności Narodowej, „Tęcza” przy Traugutta czy „Odra”
przy Kołłątaja. Pamiętam projekcję „Skarbu”, widziałem też sporo radzieckich filmów
wojennych, np. o oblężeniu Stalingradu. W kinie byłem raz w tygodniu.
Jakiś Hans z jakąś Helgą
Uprawialiśmy
żeglarstwo i kajakarstwo – po Niemcach zostało sporo sprzętu wodnego. Gdy za
ZOO znaleźliśmy małe łódki, wyobrażaliśmy sobie, jak jakiś Hans pływał którąś z
nich z jakąś Helga. Cieszyliśmy się, że teraz my będziemy ich używać. Wojna sie
skończyła, bawiliśmy się w najlepsze, sterty gruzów nam w tym nie przeszkadzały.
Po
zdaniu matury chciałem studiować farmację, ale mnie nie przyjęli. Poszedłem na
historię, bo to też mnie interesowało, a były wolne miejsca. Nie przemęczałem
się tam, ale miałem jeszcze balet i wyjazdy szkoleniowe. Ten balet pomógł mi zostać
we Wrocławiu, gdy skończyłem studia i dostałem nakaz pracy w Bystrzycy Kłodzkiej.
Znajomy z Zespołu Pieśni i Tańca pracował w bibliotece Młodzieżowego Domu
Kultury, w którym się zaczepiłem. Później byłem nauczycielem historii w liceum ogólnokształcącym,
następnie znów stałem się bibliotekarzem.
Zawsze
starałem się odszukiwać polskie wątki w niemieckiej historii Wrocławia. Na przykład
w XIX wieku pracowała tu polska służba. Z dawnymi wrocławianami przyszło mi się
spotkać kilka lat temu, gdy kuzyn zorganizował spotkanie w Klubie Muzyki i
Literatury dla przedwojennych mieszkańców miasta. Chcieli posłuchać, jak toczyło
się tu życie po wojnie, więc im opowiedziałem. Oczywiście przez tłumacza, bo ja
po niemiecku nie mówię. Nie dziwię się, że na Wrocław mówią Breslau, bo ja też Iwano-Frankowsk przez sentyment nazywam
Stanisławowem, i też tam na stare lata pojechałem na wycieczkę. Ale to czasy, które
minęły - nie ma co za bardzo ich rozpamiętywać.
Korzystałam z relacji świadków historii zebranych przez pracowników Ośrodka „Pamięć i
Przyszłość” i z książki „Życie codzienne we Wrocławiu 1945-1956” Marka Ordyłowskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz