życie oznacza nieustanne rozstania i powitania, zmiany sytuacji, śmierć i ponowne narodziny. Istnienie to działanie i przerwy w działaniu, oczekiwanie i odpoczynek, potem znów działanie - tyle że już nieco inne. Wciąż pokonuje się kolejne progi - pór roku i następujących po sobie lat, progi dnia i nocy, progi narodzin i dojrzałości, starości, śmierci, a w końcu (ci, którzy w to wierzą - próg innego życia. (A. van Gennep, Obrzędy przejścia, s. 186)
Są takie opowieści, w których czuję się jak u siebie - rzeczywistość jest w nich rozmazana, rozedrgana, niechlujna. Puls zdarzeń powolny, melancholijny nawet. Czułe ujęcia poszczególnych scen - kontemplacja egzystencjalnych drobin, takich jak jagodowe ciasto. Lub świetliste serpentyny autostrad. Lub resztki waniliowych lodów na jej ustach.
Tak,
to kolejna miłosnopodobna historia, ale nie dajmy się temu zwieść -
chodzi też o metamorfozę tożsamości - o to, co się zdarza, gdy nie
otwieramy w jakimś momencie pewnych drzwi, by wyruszyć w podróż, która
nas odmieni. Czasem po prostu nie da się inaczej.
To, co mnie zachwyciło: zgoda na świat (pomimo równoczesnej niezgody): jest, jaki jest, lepszego nie będzie. Zachęta do uważnej obecności tutaj i teraz - życie jest kruche, nie będzie trwać wiecznie, a egzystencjalne uniki przeważnie donikąd nie prowadzą - szkoda na nie czasu.
I jeszcze: rozstanie jako inicjacja w świadomość śmiertelności,
przemijania, różnego rodzaju końców. Można nie przyjmować tego do
wiadomości, ale sens wycieka wówczas ze świata, pozostają natomiast
upijanie się do nieprzytomności albo kompulsywane gry w kasynach.
Czyli
obejrzałam wczoraj baśń o tym, co pomiędzy końcem a początkiem miłości -
o obrzędzie przejścia, tej gramatyki doświadczenia, której podobno tak
bardzo nam obecnie brakuje.
"My Blueberry Nights" , rez. Wong Kar Wai