"Wir sollten aufhören, Angst vor dem Tod zu haben. Nur wer dem Tod ins Auge blickt, kann mit voller Lebenslust leben". Dorris Dörrie ("Powinniśmy przestać bać się śmierci. Tylko ten, komu śmierć błyśnie przed oczami, może żyć pełnią życia").
Przeczytałam
to zdanie 3 tygodnie temu w pociągu, który wiózł mnie prosto na pogrzeb
babci. A wczoraj byłam w kinie - historia Dorries Dörrie, reżyserki
"Kirschblüten-Hanami" i moja, ta, która nie ma jeszcze tytułu, połączyły
się w krótkim błysku filmowych świateł.
Mam takie skojarzenia, że pójście do kina przypomina zapadanie w sen. Śnimy takie
filmy, na jakie starczy nam wyobraźni. A ponieważ nasza wyobraźnia jest
jak najbardziej sprzągnięta z (nie)porządkiem społecznym, reprodukcja
systemu zachodzi niezauważalnie - nie wychodzimy poza to, co oczywiste.
Czasem
jednak pojawia film o kwiecie wiśni - dwugodzinny piękny sen o śmierci. Ale i o życiu przecież. To jest ten sposób opowiadania, który tak
dobrze ze mną współgra - delikatny i czuły. A jednocześnie bardzo
wyraźnie demaskujący życie, które jest w środku puste - tę wypatroszoną
kukłę późnonowoczesnej egzystencji.
Czyli
stare małżeństwo przyjeżdża z (tak zwanej) zapadłej wsi, gdzieś z
południa niemiec, do Berlina, żeby odwiedzić swoje dorosłe, samodzielne
już dzieci. Śmieszni staruszkowie w wielkim mieście, nie wiadomo,
dlaczego tak chaotycznym i niespójnym - właściwie młodym, oczywiście
zajętym do granic (nie)możliwości ludziom chodzi tylko o to, żeby wizyta
skończyła się jak najszybciej. I chyba nikogo to nawet nie dziwi?, tyle
że to jednak ci młodzi ludzie wydali mi się żałośni, ograniczeni i
egzystencjalnie zupełnie nieposkładani.
Żona
umiera, mąż wraca do tej dziwnej krainy, które jeszcze obfituje w czas. Ona marzyła o podróży do Japonii, on wybiera się tam zamiast niej. Poprzez obcość nieznanego kraju zbliża się do bliskiej osoby. Uczy się
butoh, bo ona zawsze chciała to robić. Czeka, aż góra fidżi ukaże mu
swoją nieśmiałą twarz, bo ona zawsze chciała to zobaczyć. I też umiera.
I jeśli gdziekolwiek można rozpoznać drobiny sensu, to w bliskości tej
starszej pary, i w tej jego podwójnej podróży - podróży do japonii i
podróży pomiędzy tymi dwoma odejściami.
(Nie
wiem tylko, jakie wnioski wyciągnąć z tego, że moja identyfikacja
zogniskowała się na starych ludziach ze wsi na końcu świata. Berlin i
młodość - nie, to zupełnie nie ja).
Urzekający film.
"Kirschblüten - Hanumi" , reż. Dorris Dörrie