Wydaje
mi się, że w pisaniu, podobnie jak w życiu, dobrze jest przeplatać
wątki, łączyć sploty, dbać o to, żeby faktura narracji pozostawała
melanżowa i nierównomierna. Zatem dziś będzie o filmie, choć dochodzą do
mnie sygnały, że warto byłoby pozostać przy poprzednim wątku.
Jednak
ostatnio znów byłam w kinie. A poza tym - wpadłam w 'złość Meduzy' -
postfeministyczny syndrom, który polega na wracaniu do kategorii gender,
pomimo tego, że obecnie nie zajmuje mnie nawet kategoria queer (nie ma
to jak stać się socjolożką egzystencjalną).
Zachwyciłam się filmem Mein Bruder ist Einzelkind
Danielle Luchetti, i powróciło pytanie (albo: pytanie to stało się
aktualne właśnie teraz, po kilku wydarzeniach, spotkaniach,
czytelniczych migawkach), pytanie o kobiecy punkt widzenia: czym on
jest, o ile jest.
W
teoretycznych rozważaniach łatwo go przecież wyprać ze znaczeń; w
publicystycznych dyskusjach - ośmieszyć lub zamknąć z powrotem w domu,
tym dosłownym, i tym symbolicznym; w codziennym życiu - sprowadzić do
gry z tożsamością i w tożsamość.
Przychodzi jednak taki moment, że wracam do "Śmiechu Meduzy" Helene Cixioux; ta Meduza nie tylko się śmieje, ona krzyczy!
"Chodzi o to, żeby kobieta wreszcie siebie napisała: musi zacząć pisać o kobiecie i wprowadzić kobiety w świat pisma, z. którego zostały wyparte z taką samą gwałtownością, jak i z odczuwania swoich ciał; z tych samych powodów, tym samym prawem i w tym samym śmiercionośnym celu. Kobieta musi sama, własnym wysiłkiem, wstąpić w tekst - jak w świat i w historię."
Czasem
mam ochotę krzyczeć razem z nią. Wyplątać węże z włosów i wypuścić je w
świat. I w tym, jakże zawiłym kontekście, oglądam filmowe obrazy. I
wychodzę z kina zachwycona, choć równocześnie zastanawiam się, kiedy
kobiety wejdą również do świata filmu, nie tylko w Hollywood.
Po
tym filmie, którego polski tytuł zapewne będzie brzmieć (brzmi?) "Mój
brat jest jedynakiem", uzmysławiam sobie, że podążam wciąż tropem
'czułej narracji'. Pomimo tego, że odczuwam też złość (ale i znudzenie -
ile razy można powtarzać tezy "Męskiej dominacji" Bourdieu?)
Chodzi
o taki sposób opowiadania, który koncentruje się na empatii i
zrozumieniu. Delikatnym ujmowaniu tej tajemnicy, którą nazywamy 'zwykłym
życiem'. Wyczuleniem spojrzenia na niuanse uczuć, zawirowania
biograficznych ścieżek. Na ten rodzaj niepokoju, który pojawia się
wówczas, gdy przychodzi miłość lub śmierć. Chodzi także o zwrócenie
uwagi na procesualność i migotliwość rzeczywistości, która nie mieści
się w uprządkowanych koncepcjach, w ściśle określonych układach znaczeń.
Z
tej perspektywy także polityczne spory i awantury okazują się jedynie
zabawami dużych chłopców, które nie mają zbyt wiele wspólnego z
myśleniem o dobru wspólnym. Faszyzm i komunizm jako zbitki
słów-wytrychów, złudne i karkołomne próby tłumaczenia świata (historia
toczy się w latach 60tych i 70tych we Włoszech - w tradycyjnym
rozumieniu kategorii polityki, to bardzo 'polityczny' czas, przynajmniej
dla męskiej części włoskiego społeczeństwa).
Ale
historia, wcale nie mniej prawdziwa i ważna, toczy się przy kuchennych
stołach i w sypialnianych pościelach. Sączy się banalnym życiem,
nanizana na tysiące drobnych czynności. Przejawia się w czerwonych
sukienkach, rodzinnych kłótniach, w wyruszaniu w podróże, i w powrotach.
Bądź w ich braku.
Życie
jest paradoksalne i niespójne. Rzeczywistość - niechlujna i
rozedrgana. I nie ma powrotu do świata, który można by ująć w elegancki
porządek wielkich opowieści.
(Powiedziałaby
Meduza. Gdyby przywilej reżyserowania filmów był już jej przywilejem.
W obecnej sytuacji Meduza musi tkać interpretacje z nitek, które ma pod
ręką. Meduza mówi 'Trudno', i zastanawia się, kogo zamienić w kamień).
"Mio fratello e figlio unico", reż. Danielle Luchetti
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz