niedziela, 25 maja 2008

Złość Meduzy


Wydaje mi się, że w pisaniu, podobnie jak w życiu, dobrze jest przeplatać wątki, łączyć sploty, dbać o to, żeby faktura narracji pozostawała melanżowa i nierównomierna. Zatem dziś będzie o filmie, choć dochodzą do mnie sygnały, że warto byłoby pozostać przy poprzednim wątku

Jednak ostatnio znów byłam w kinie. A poza tym - wpadłam w 'złość Meduzy' - postfeministyczny syndrom, który polega na wracaniu do kategorii gender, pomimo tego, że obecnie nie zajmuje mnie nawet kategoria queer (nie ma to jak stać się socjolożką egzystencjalną).

Zachwyciłam się filmem Mein Bruder ist Einzelkind Danielle Luchetti, i powróciło pytanie (albo: pytanie to stało się aktualne właśnie teraz, po kilku wydarzeniach, spotkaniach, czytelniczych migawkach), pytanie o kobiecy punkt widzenia: czym on jest, o ile jest.

W teoretycznych rozważaniach łatwo go przecież wyprać ze znaczeń; w publicystycznych dyskusjach - ośmieszyć lub zamknąć z powrotem w domu, tym dosłownym, i tym symbolicznym; w codziennym życiu - sprowadzić do gry z tożsamością i w tożsamość.

Przychodzi jednak taki moment, że wracam do "Śmiechu Meduzy" Helene Cixioux; ta Meduza nie tylko się śmieje, ona krzyczy!
"Chodzi o to, żeby kobieta wreszcie siebie napisała: musi zacząć pisać o kobiecie i wprowadzić kobiety w świat pisma, z. którego zostały wyparte z taką samą gwałtownością, jak i z odczuwania swoich ciał; z tych samych powodów, tym samym prawem i w tym samym śmierciono­śnym celu. Kobieta musi sama, własnym wysiłkiem, wstąpić w tekst - jak w świat i w historię."
Czasem mam ochotę krzyczeć razem z nią. Wyplątać węże z włosów i wypuścić je w świat. I w tym, jakże zawiłym kontekście, oglądam filmowe obrazy. I wychodzę z kina zachwycona, choć równocześnie zastanawiam się, kiedy kobiety wejdą również do świata filmu, nie tylko w Hollywood.

mein bruder ist

Po tym filmie, którego polski tytuł zapewne będzie brzmieć (brzmi?) "Mój brat jest jedynakiem", uzmysławiam sobie, że podążam wciąż tropem 'czułej narracji'. Pomimo tego, że odczuwam też złość (ale i znudzenie - ile razy można powtarzać tezy "Męskiej dominacji" Bourdieu?)

Chodzi o taki sposób opowiadania, który koncentruje się na empatii i zrozumieniu. Delikatnym ujmowaniu tej tajemnicy, którą nazywamy 'zwykłym życiem'. Wyczuleniem spojrzenia na niuanse uczuć, zawirowania biograficznych ścieżek. Na ten rodzaj niepokoju, który pojawia się wówczas, gdy przychodzi miłość lub śmierć. Chodzi także o zwrócenie uwagi na procesualność i migotliwość rzeczywistości, która nie mieści się w uprządkowanych koncepcjach, w ściśle określonych układach znaczeń.
Z tej perspektywy także polityczne spory i awantury okazują się jedynie zabawami dużych chłopców, które nie mają zbyt wiele wspólnego z myśleniem o dobru wspólnym. Faszyzm i komunizm jako zbitki słów-wytrychów, złudne i karkołomne próby tłumaczenia świata (historia toczy się w latach 60tych i 70tych we Włoszech - w tradycyjnym rozumieniu kategorii polityki, to bardzo 'polityczny' czas, przynajmniej dla męskiej części włoskiego społeczeństwa).

Ale historia, wcale nie mniej prawdziwa i ważna, toczy się przy kuchennych stołach i w sypialnianych pościelach. Sączy się banalnym życiem, nanizana na tysiące drobnych czynności. Przejawia się w czerwonych sukienkach, rodzinnych kłótniach, w wyruszaniu w podróże, i w powrotach. Bądź w ich braku.
Życie jest paradoksalne i niespójne. Rzeczywistość - niechlujna i rozedrgana. I nie ma powrotu do świata, który można by ująć w elegancki porządek wielkich opowieści.

(Powiedziałaby Meduza. Gdyby przywilej reżyserowania filmów był już jej przywilejem. W obecnej sytuacji Meduza musi tkać interpretacje z nitek, które ma pod ręką. Meduza mówi 'Trudno', i zastanawia się, kogo zamienić w kamień).


"Mio fratello e figlio unico", reż. Danielle Luchetti

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz