Najbardziej lubię takie filmy, do których mogę wchodzić po wyjściu z kina.
Idę
ulicą i przypominam sobie scenę, w trakcie której Anne spędza pierwszą
noc w domu, który okazał się być jej domem. Jadę samochodem i myślę o
tym, jak Anne wybiera się z Martinem na tańce. Martin to mężczyzna,
który obiecał, że nie opowie jej historii swojego życia (cudowny układ w
tych konfesyjnych czasach).
W
tej historii najbardziej pociągająca jest chyba przestrzeń, którą
bohaterowie dają sobie nawzajem, spędzając razem kolejne dni i tygodnie.
Reżyserka "Nic osobistego" pokazuje, że istnieje też taka możliwość:
oparte na codziennyh rytuałach bycie-ze-sobą zamiast słynnej (i
męczącej) 'pracy nad relacją'. Można powiedzieć, że bohaterowie, zamiast
bezustannie omawiać to, co się pomiędzy nimi wydarzyło, pozwalają na
to, żeby życie się toczyło. Tak po prostu. Już dawno nie widziałam
europejskiego filmu, który szedłby właśnie w taką "azjatycką" stronę. Co
prawda, w trakcie oglądania i zaraz po nim, umysł się jeszcze buntuje:
co za dziwny film, myślę, za dużo w nim milczenia i niedopowiedzeń.
Jednak później to milczenie zaczyna mi się podobać.
Uwolnienie od własnych i cudzych opowieści. Od dawnego życia. Od siebie. Bardzo to kuszące.
"Nic osobistego"/"Nothing Personal" (2009), reż. Urszula Antoniak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz