czwartek, 15 lipca 2010

Mniej słów

Najbardziej lubię takie filmy, do których mogę wchodzić po wyjściu z kina.

Idę ulicą i przypominam sobie scenę, w trakcie której Anne spędza pierwszą noc w domu, który okazał się być jej domem. Jadę samochodem i myślę o tym, jak Anne wybiera się z Martinem na tańce. Martin to mężczyzna, który obiecał, że nie opowie jej historii swojego życia (cudowny układ w tych konfesyjnych czasach).

W tej historii najbardziej pociągająca jest chyba przestrzeń, którą bohaterowie dają sobie nawzajem, spędzając razem kolejne dni i tygodnie. Reżyserka "Nic osobistego" pokazuje, że istnieje też taka możliwość: oparte na codziennyh rytuałach bycie-ze-sobą zamiast słynnej (i męczącej) 'pracy nad relacją'. Można powiedzieć, że bohaterowie, zamiast bezustannie omawiać to, co się  pomiędzy nimi wydarzyło, pozwalają na to, żeby życie się toczyło. Tak po prostu. Już dawno nie widziałam europejskiego filmu, który szedłby właśnie w taką "azjatycką" stronę. Co prawda, w trakcie oglądania i zaraz po nim, umysł się jeszcze buntuje: co za dziwny film, myślę, za dużo w nim milczenia i niedopowiedzeń. Jednak później to milczenie zaczyna mi się podobać.  

Uwolnienie od własnych i cudzych opowieści. Od dawnego życia. Od siebie. Bardzo to kuszące. 


  
"Nic osobistego"/"Nothing Personal" (2009), reż. Urszula Antoniak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz