Podzieliłam
ten czas mniej więcej na pół: trochę czasu w kinie, trochę w pociągach.
W gruncie rzeczy chodzi przecież o to samo: o zobaczenie siebie w choć
trochę innym świetle.
Z
jednej strony, nie byłam zbyt daleko, pomimo tysiąca kilometrów, które
przejechałam. Z drugiej strony, odwiedziłam Brazylię, Tajlandię, Turcję,
Niemcy, Francję, Izrael, Irak, Iran i Wielką Brytanię.
Nie
wiem, co było ciekawsze: te godziny spędzone w ciemnych salach, czy
może to gapienie się na świat przesuwający się za szybami pociągów.
Najpierw
chodzi o to, żeby zapomnieć o sobie. Żeby się od siebie oderwać. Trzeba
to zrobić, żeby wejść w rytm podróży. Albo w klimat filmu. Okazuje się,
że mogę, będąc sobą, na chwilę o sobie zapomnieć.
Mogę
stać historią o dziewczynie, która wyrusza z Istambułu do małego miasta
w północnym Iraku, którego nazwy nie jestem w stanie powtórzyć, po to,
żeby spotkać się z mężczyzną, którego kocha. Mogę stać się opowieścią,
która zdarza się obok plażowego ręcznika - na wakacje przyjeżdżają dwie
znudzone sobą pary pięćdziesięciolatków.
Każda
z tych historii wydaje mi się bardzo pociągająca choćby dlatego, że nie
jest moja. Mogę rozpuszczać się do woli w obcych językach i
krajobrazach. Nawet polskich napisów przestaję się kurczowo trzymać -
gdy okazuje się, że ich nie widzę, bo są zbyt nisko umieszczone,
przechodzę na angielskie. Mogę wyobrazić sobie, że jestem kimś zupełnie
innym. Trzydziestoletnim mężczyzną, który ma dość własnego dziecka.
Sześćdziesięciolatką zakrywającą pomarszczony brzuch niebieską chustą.
Dziewczynką skoncentowaną na budowaniu zamków na piasku.
Później
muszę wrócić do siebie, choć wracam do kogoś, kto już jest inny.
Wcielam przecież te historie i związane z nimi kolory, zapachy, dźwięki
w to, co nazywam swoim życie (swoją drogą, w kinie bardzo brakuje mi
zapachów - świat pachnie, filmy są bezwonne).
Ostatni
etap: powrót. Prędzej czy później nadchodzi ten moment, gdy wychodzę z
kina i wysiadam z pociągu. Niby nic się nie zmieniło, wszystko jest
inne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz