Wyjechałam
z domu odpowiednio wcześnie, żeby dotrzeć na czas. Wzięłam pod uwagę
korki i kłopoty z parkowaniem. (W tym miejscu chciałabym poprosić
mieszkańców Wrocławia o to, żeby częściej poruszali się środkami
komunikacji miejskiej; miasto jest zapchane, a będzie jeszcze gorzej).
Na
miejsce dotarłam nie do końca zgodnie z planem: spóźniając się 15
minut. Jednak tego typu imprezy z reguły zaczynają się z poślizgiem,
poza tym, nie spodziewałam się tłumów.
Ale tłumy były.
Przyszły
dziewczęta w turbanach i chłopcy o rozmarzonych sporzeniach. Miejsc
siedzących już nie było, ale też dłużej niż zazwyczaj szukałam miejsca
do parkowania.
Ludzie stali w przejściu i na korytarzu. Słuchali.
Słowa
układały się w zdania, a zdania w historie. Zmienialiśmy czasy, miejsca
i języki. Grażyna Plebanek uwodziła opisami kobiecego ciała, Jerzy
Sosnowski próbował z humorem podejść do legendy o Sinobrodym. Gdy swoje
opowiadanie czytała Sofija Andruchowicz, musiałam skupić się na jego
polskim tłumaczeniu, które pojawiło się na jednej ze ścian. (Choć -
szczerze mówiąc - bardziej pociągało mnie włuchiwanie się w brzmienie
języka ukraińskiego).
Najbardziej
spodobały mi się dwie historie Edgara Kereta (chyba jeszcze tu o tym
nie pisałam: uwielbiam jego opowiadania, nie mówiąć już o "Meduzach").
Zaintrygowała mnie opowieść o kierowcy autobusu, który chciał zostać
Panem Bogiem. Najpierw miętoliłam ją w myślach, a później zaczęłam się w
niej nawet zadomawiać.
Do
tego stopnia, że w nocy, wracając do domu po wysłuchaniu jeszcze kilku
innych historii, już w bardziej kameralnych warunkach, przy gorącej
czekoladzie, zaczęłam znów o niej myśleć na skrzyżowaniu Piłsudzkiego z
Powstańców Śląskich.
To dobry trop, pomyślałam, jadąc pustymi ulicami.
Przecież
nie chodzi tylko o to, żeby ciekawie opowiadać historie. Ważne jest też
to, żeby te historie były znośne. Nie tylko dla czytelników, ale i dla
bohaterów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz