Każda historia potrzebuje początku.
Więc prawie na początku wybrałam się do Duesseldorfu na "Pinę" Wima Wendersa (który zresztą w tym mieście się urodził). To znaczy wybrałam się do Duesseldorfu i przy okazji poszłam do kina, bo co innego miałam zrobić?
"Tanzt, tanzt... Sonst sind wir verloren"/"Tańcz, tańcz... Inaczej jesteśmy zgubieni" to ciąg dalszy niemieckiego tytułu tego filmu i jednocześnie wypowiedź tytułowej Piny Bausch, reformatorki teatru współczesnego oraz założycielki Tanztheater Wuppertal, i - dlaczego by nie - to również motto mojej Kleine Reise.
Więc prawie na początku wybrałam się do Duesseldorfu na "Pinę" Wima Wendersa (który zresztą w tym mieście się urodził). To znaczy wybrałam się do Duesseldorfu i przy okazji poszłam do kina, bo co innego miałam zrobić?
"Tanzt, tanzt... Sonst sind wir verloren"/"Tańcz, tańcz... Inaczej jesteśmy zgubieni" to ciąg dalszy niemieckiego tytułu tego filmu i jednocześnie wypowiedź tytułowej Piny Bausch, reformatorki teatru współczesnego oraz założycielki Tanztheater Wuppertal, i - dlaczego by nie - to również motto mojej Kleine Reise.
"Pina" to dziwny film,
składający się z fragmentów spektakli i wspomnień zespołu Piny Bausch.
Sama Pina Bausch na ekranie pojawia się tylko kilka razy - zgodnie z
planem artystka miała uczestniczyć w realizacji filmu, ale w trakcie
jego powstawania umarła. Tanztheater Wuppertal gościł wówczas we
Wrocławiu.
Główną bohaterką filmu nie jest słynna tancerka, jak sugeruje tytuł. To film o ciele i o tym, że podstawą ludzkiego życia jest ruch. Od jakiegoś czasu towarzyszy mi intuicja, którą można sprowadzić do tego, że w ciele nie tylko precyzyjnie zapisują się nasze losy; od zajęcia się ciałem należałoby także rozpocząć każdą zmianę czy każde działanie.
Pina Bausch eksperymentuje nie tyle z tańcem (ruch w jej ujęciu okazuje się być aktywnością niezwykle elitarną), co z przestrzenią publiczną, w którą tę niezwykle elitarną (a przy tym niezwykle zmysłową i intrygującą) aktywność wprowadza. Zwyczajność zostaje zawieszona; słowa okazują się być zbędne; na scenie teatru życia codziennego zostaje - przeważnie - kobieta i mężczyzna. I nagle wszystko wygląda inaczej, bo ludzie tańczą na ulicy. Albo w tramwaju. Jednocześnie toczy się historia, którą wciąż chcemy poznawać, choć znamy ją od podszewki. To historia o tym, jak kobieta spotyka mężczyznę, a mężczyzna kobietę. Do sposobu poprowadzenia tej opowieści można mieć pewne zastrzeżenia.
Reformatorskie podejście Piny Bausch nie tylko pozostaje heteronormatywne, ale i brakuje w nim miejsca na grę z płcią. W sfilmowanych spektaklach kobiety wciąż są kobiece, mężczyźni - męscy. Długie włosy, powłóczyste sukienki - nie twierdzę, że nie jest to ujmujące (słowa archetypowe jednak się boję), ale pytam: ile można...? Chciałabym też, żeby również mężczyźni wyszli nieco ze swoich ściśle skrojonych ról. Choć na chwilę.
Poza tym, nie mam żadnych zastrzeżeń. Nawet mój sceptycyzm co do techniki 3D w kontekście "Piny" legł w gruzach. Myślę, że gdyby ta technika nie istniała, należałoby ją wymyślić na potrzeby tego filmu. W trakcie seansu odnosiłam wrażenie, że wcale nie jestem w kinie - chwilami przenosiłam się na deski teatru tańca. Może był to nawet teatr w Wuppertal, mieście, które od Duesseldorfu dzieli zaledwie kilkanaście kilometrów.
Główną bohaterką filmu nie jest słynna tancerka, jak sugeruje tytuł. To film o ciele i o tym, że podstawą ludzkiego życia jest ruch. Od jakiegoś czasu towarzyszy mi intuicja, którą można sprowadzić do tego, że w ciele nie tylko precyzyjnie zapisują się nasze losy; od zajęcia się ciałem należałoby także rozpocząć każdą zmianę czy każde działanie.
Pina Bausch eksperymentuje nie tyle z tańcem (ruch w jej ujęciu okazuje się być aktywnością niezwykle elitarną), co z przestrzenią publiczną, w którą tę niezwykle elitarną (a przy tym niezwykle zmysłową i intrygującą) aktywność wprowadza. Zwyczajność zostaje zawieszona; słowa okazują się być zbędne; na scenie teatru życia codziennego zostaje - przeważnie - kobieta i mężczyzna. I nagle wszystko wygląda inaczej, bo ludzie tańczą na ulicy. Albo w tramwaju. Jednocześnie toczy się historia, którą wciąż chcemy poznawać, choć znamy ją od podszewki. To historia o tym, jak kobieta spotyka mężczyznę, a mężczyzna kobietę. Do sposobu poprowadzenia tej opowieści można mieć pewne zastrzeżenia.
Reformatorskie podejście Piny Bausch nie tylko pozostaje heteronormatywne, ale i brakuje w nim miejsca na grę z płcią. W sfilmowanych spektaklach kobiety wciąż są kobiece, mężczyźni - męscy. Długie włosy, powłóczyste sukienki - nie twierdzę, że nie jest to ujmujące (słowa archetypowe jednak się boję), ale pytam: ile można...? Chciałabym też, żeby również mężczyźni wyszli nieco ze swoich ściśle skrojonych ról. Choć na chwilę.
Poza tym, nie mam żadnych zastrzeżeń. Nawet mój sceptycyzm co do techniki 3D w kontekście "Piny" legł w gruzach. Myślę, że gdyby ta technika nie istniała, należałoby ją wymyślić na potrzeby tego filmu. W trakcie seansu odnosiłam wrażenie, że wcale nie jestem w kinie - chwilami przenosiłam się na deski teatru tańca. Może był to nawet teatr w Wuppertal, mieście, które od Duesseldorfu dzieli zaledwie kilkanaście kilometrów.
"Pina", reż. Wim Wenders, Francja, Niemcy, Wielka Brytania 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz