Wyjść
z domu, nie mówiąc, dokąd się idzie. Posiedzieć ze starszymi paniami
nad fosą, ani nie zachęcając ich do wylewania z siebie biograficznych
opowieści, ani ich do tego nie zniechęcając. (I tak powiedzą, co im na
sercu leży. A leży krwiak na mózgu.)
Później
kupić bilet. Przyglądać się ludziom. Wyłapywać zapach ich perfum. Nie
robić sobie nic z trwającego pół godziny reklamowego szaleństwa przed
seansem. Wyłączyć telefon. Wyłączyć niektóre funkcje w mózgu.
(Szczególnie te, które nadużywają słów "ja" i "moje").
Jeszcze
później chodzić z tym filmem przez tydzień albo dwa. Zabrać go na kawę
do Berlina. Razem z nim zastanawiać się nad tym, na co czekać i jak
długo. Pójść do fryzjera, usiąść na fotelu i powiedzieć: jeśli chodzi o włosy, nie potrzebuję zmian, jeśli chodzi o inne sprawy, jest wręcz odwrotnie. Będziemy ciąć.
kadr z filmu "Skóra, w której żyję"
PS
"Skóra, w której żyję" to film między innymi o tym, że czytanie jest
czynnością zastępczą. Zastępczą wobec 'prawdziwego życia'. W kontekście
tej narracji 'prawdziwość życia' odnosi się do tego, żeby wstać z
łóżka, zamknąć powieść Munro albo McCarthy'ego, i wyjść z pokoju. W
rozmowie z Robertem, swoim oprawcą i stwórcą, Vera pyta znad książki: Czy nie możemy zacząć żyć naprawdę? Pomyślałam,
że to wypowiedziane po hiszpańsku pytanie bardzo dobrze wpisuje się w
polską dyskusję o niechęci do czytania. Ale czy ktoś je w ogóle
usłyszał?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz