wtorek, 13 grudnia 2011

Brytyjki jako polskie żony

Leniwe niedzielne popołudnie. Słucham audycji „Wrzenie świata" w TOK FM. Wojciech Tochman rozmawia z Ewą Winnicką o książce „Londyńczycy" (tytuł roboczy), która ma się ukazać w przeciągu kilku miesięcy nakładem Wydawnictwa Czarne. Tochman sugeruje, że kobieta-reporterka właściwie nie może podróżować i zbierać materiałów, ponieważ ma dzieci.  Stwierdzenie autora „Córeńki” irytuje mnie do tego stopnia, że postanawiam przeczytać książkę Winnickiej, niezależnie od wszystkiego, przy pierwszej nadarzającej się okazji. 


Napad impulsywnej złości okazuje się bardzo pożyteczny (tę złość wciąż uważam za uzasadnioną). Mija kilka miesięcy, dostaję przesyłkę z „Londyńczykami” Ewy Winnickiej, przyglądam się zdjęciu na okładce, na którym wąsaty mężczyzna trzyma na rękach małą dziewczynkę, podczas gdy kobieta pokazuje dziecku kaczuszkę. Jeszcze nie wiem, że trzymam w rękach zbiór świetnych reportaży, choć już wiem, że ich autorka ma dzieci.

Od „Londyńczyków” nie mogę się oderwać. Jestem pod wrażeniem warsztatu autorki – historie toczą się szybko i zamaszyście. Mimo wielokrotnych zmian czasu i miejsca, widzę główną nić książki, wokół której misternie plecione są losy jej bohaterek i bohaterów. Szczególną przyjemność sprawia mi rozpoznawanie miejsc, w których przecinają się historie opowiadane przez Ewę Winnicką.

W trakcie czytania próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego właściwie jestem zachwycona tą książką. I dochodzę do wniosku, że „Londyńczycy” wpisują się w mój idealny typ reportażu, i że stąd ten pozytywny odbiór. Teraz, drodzy czytelnicy i czytelniczki, będę subiektywna i emocjonalna – proszę wybaczyć, ale kobieta nie jest w stanie przeskoczyć pewnych rzeczy.

Reportaż zbliżający się do gatunkowego ideału to według mnie reportaż, który pokazuje złożoność i paradoksalność ludzkiego życia, robiąc to „od podszewki”. Jeśli chodzi o „podszewkę”: tyle razy słyszeliśmy o bohaterstwie polskich lotników walczących w Anglii w czasie II wojny światowej, ale czy słyszeliśmy o ich erotycznych przygodach? Przygodach będących raczej regułą niż od niej wyjątkiem. W „Londyńczykach” czytamy: „Pierdol wszystko w dupę, taki nasz los zasrany – pisze do kolegi nasz lotnik z Blackpool, jeden z bohaterów Orłów nad Europą – ja teraz tylko piję, bawię się i pierdolę”.

Jeśli piszę o „złożoności i paradoksalności”, to mam na myśli dreszcze, które czuję, ilekroć czytam o rozmaitych kolejach ludzkich losów, zmieniających swój bieg pod wpływem tak zwanych przypadkowych zdarzeń. Tę dziwną, niepoddającą się kontroli cechę ludzkiego życia Ewa Winnicka potrafi intrygująco wyeksponować. Oznacza to (poza tym, że reporterka posiada wyjątkowe kompetencje narracyjne), że owa cecha wynika z przyjętej konwencji pisania, co jednocześnie nie oznacza, że dreszcze są przez to mniej przejmujące.



Cieszę się, że Ewa Winnicka znalazła - mimo wszystko - czas, żeby parę razy polecieć do Londynu. Dzięki temu możemy – między innymi – przeczytać o wojennych i powojennych wątpliwościach Polaków co do tego, czy Brytyjki nadają się na polskie żony; o tym, co zdarzyło się zanim poseł PiS zaproponował w polskim Sejmie, żeby naszym królem został Jezus Chrystus z Nazaretu; o tym wreszcie, jak trudno mówić o „narodowej tożsamości”, gdy spogląda się na nią z londyńskiej perspektywy.



Ewa Winnicka, "Londyńczycy", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011 
____________

Tekst ukazał się na stronach serwisu mojeopinie.pl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz