Podobno
wszyscy bylibyśmy singlami, gdyby nie to, że własne mieszkanie to dla
większości ludzi spory problem, mówi M. w trakcie skypowej rozmowy.
Oczywiście, nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Bycie w związku nie
jest tylko i wyłącznie kwestią oszczędności, mówię. Tyle teoria.
W
praktyce cieszę się tym, że przez tydzień mam tylko dla siebie spory
dom. Od piwnicy aż po strych. Razem z domem dostałam pod opiekę kwiaty i
kury. Kwiaty podlewam, kury karmię, zamykam na noc i wypuszczam na
dzień. Wydają się dość głupimi i szczęśliwymi stworzeniami; może to jest
jakiś sposób. Martwię się o nie, gdy nie ma mnie w domu cały dzień, a
nóż widelec (!) coś im się stało. Po czym wracam, i okazuje się, że kury
mają się dobrze w swojej radosnej bezmyślności.
Może
po dłuższym czasie życie w pustym domu by mi się znudziło. Może
zachciałabym prowadzić w nim rozmowy nie tylko przez telefon i skype'a.
Może w pewnym momencie zatęskniłabym za tym, żeby ktoś ugotował mi
obiad. Może brakowałoby mi czyjejś, zawłaszczającej przestrzeń,
obecności.
Tymczasem
nie brakuje mi niczego i jest i d e a l n i e. Nie jestem też sama
tak do końca. Nie licząc kur, wymieniam też zdawkowe uwagi z sąsiadami,
widzę niezbyt rozgarniętych kierowców, którzy traktują mnie jak
powietrze, gdy biegam, czasem słyszę też dzwonek do drzwi, w których
staje członek rady parafialnej zbierający na fundusz kościelny, jakby
nigdy nic.
Wrażenia
pustego domu nie burzy nawet pojawienie się gościa. Gość, poza tym, że
wyjątkowy, jest też bezpieczny. Nie chce wprowadzać swoich reguł gry.
Jego ubrania nie zapełniają szaf i szuflad. Nie uczymy się swoich
codziennych rytuałów ani dziwactw - nie mamy aż tyle czasu.
Po
tym, jak gość odjeżdża, dom znów jest pusty, choć c a ł k i e m
pusty byłby dopiero wtedy, gdybym i ja odjechała (z kurami na tylnym
siedzeniu, oczywiście).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz